Na miejsce dotarliśmy około 8 rano. Pogoda nie rozpieszczała. Zaczynało coraz mocniej padać. Zrobiliśmy sobie w tym czasie „pyszne śniadanko” i około 9 mimo deszczu rozpoczęliśmy wędrówkę. Oczywiście jedna z ferrat, które chcieliśmy odwiedzić była zamknięta (Wildfahrte lub Barenlochsteig), w związku z tym wybraliśmy inną opcję – ferratę Peter-Jokel-Steig (A). Początkowo trasa prowadzi „asfaltem”, ale w pewnym momencie skręca się w lewo i odtąd już cały czas ostro pod górę, przez las. W zasadzie to nic ciekawego tam nie było. Ani ferrraty ani widoków. W pewnym momencie zaczęliśmy się zastanawiać o co chodzi??? Gdzie zmierzamy. Jednak według mapy, wszystko było ok.
I tak szliśmy i szliśmy ciągle ostro pod górę, aż w końcu zobaczyliśmy stalową linę! To była ona – ferrata o trudnościach A, długo przez nas wyczekiwana 😁
No i co…i koniec. Kilku metrowy odcinek, gdzie nie było potrzeby wpinki 😆
Przed nami było jeszcze kilka takich fragmentów, aż w końcu dotarliśmy gdzieś na górę – na płaskowyż, skąd można dojść do schroniska Habsburghaus. Trasa ta jest bardzo rzadko uczęszczana, z uwagi na strome i nudne podejście.
Naszym oczom ukazał się śnieg. A my z Grażyną i Dzikiem w niskich butach. Najmądrzejszy z nas Pjoter, który zawsze jest przygotowany na wszystko 👣
Zrobiliśmy sobie mały postój i postanowiliśmy iść (mimo śniegu) dalej, gdyż na nowej mapie dojrzeliśmy jakaś ferratę, której nie było w przewodniku, dlatego nie mogliśmy zweryfikować jej trudności.
I znowu szliśmy i szliśmy tym całym płaskowyżem, aż w końcu ukazała się tabliczka:
I to by było na tyle. W tył zwrot i z powrotem zejście „ferratą” Peter-Jokel-Steig (A).
Po jakichś 2 godzinach dotarliśmy w pół żywi na parking. Nie było jeszcze późno, a pogoda zaczęła się poprawiać, w związku z tym zawróciliśmy do Doliny Hollental. Poszliśmy na mały spacer pod schronisko Weichtalhaus, gdyż tam w ubiegłym roku widzieliśmy skałę, na której była ferrata.
Ależ było nasze zdziwienie, jak zobaczyliśmy to:
No lepszego zakończenia dnia nikt z nas sobie nie mógł wyobrazić. A mieliśmy się tylko przejść pod ścianę w Dolinie Grosses Hollental…cóż, jutro też jest dzień!
Szybki powrót do samochodu, zaopatrzenie się w sprzęt i dawaj!!!
Na pierwszy „rzut” poszła ferrata, przy okazji której została przetestowana wytrzymałość mojego nowego telefonu! Będąc na pierwszej półce, gdzie czekaliśmy z Dzikiem na resztę, postanowiłam zrobić jeszcze kilka zdjęć i przy okazji zdjąć z siebie nadmiar ubrań. Do kurtki włożyłam telefon i tak po prostu – bezmyślnie rzuciłam go z jakichś 12 metrów na dół. Słychać było tylko huk. Kurtka wraz telefonem walnęła o konar drzewa! W tym momencie dotarło do mnie, że zrobiłam „zrzut telefonu”. Suma summarum, przeżył! Ale co było przy tym śmiechu…!-bezcenne. Wracając jednak do tematu – poniżej kilka zdjęć:
ostatnie zdjęcie przed zrzutem…
Zabawa była super. Następnym etapem było wspinanie. Robiło się już trochę późno ale nie przeszkadzało nam to w tym, by kontynuować świetnie rozpoczęty wieczór.
Dziku z Grażynką zostali pod ferratą i tam zmagali się z drogami a ja z Pjoterem przeliśmy nieco wyżej. Poniżej bardzo krótka fotorelacja (nie było już czasu na zdjęcia):
Wspin zakończył się przed 21! Ten uroczy dzień postanowiliśmy zakończyć w Mc Donald’s. Znaleźliśmy go jakieś 50 km od Doliny Hollental, co nie zniechęciło nas do tego by tam dojechać. W sumie, nie mieliśmy nic do stracenia, bo nocleg i tak był w samochodzie…