Dzień 6
Zaraz o poranku, spakowaliśmy nasze rzeczy i wyjechaliśmy w drogę do Vent (Alpy Ötztalskie). Mieliśmy do pokonania około 120 km. Pogoda troszkę się popsuła bo nie było Słońca – choć na chwilę mogliśmy odpocząć od upałów.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy to odwiedziliśmy informację turystyczną w Vent. Okazało się, że w miasteczku nie ma żadnego kempingu i musieliśmy wracać. Zanim to jednak nastąpiło, podeszliśmy pod szlak by sprawdzić skąd mamy startować następnego dnia. Kolejka była czynna dopiero od 8 rano, więc opcja wyjazdu małego odcinka do góry odpadła.
Udaliśmy się do na kemping Winkle – warunki dobre, wszystko co trzeba to tam było. Po rozłożeniu namiotów pojechaliśmy do miejscowości Längenfeld, na małe co nie co. Trochę się rozczarowaliśmy ilością restauracji. Z trudnością znaleźliśmy jedyną knajpę włoską Tino’s Pizza & More tinos.at – polecam, jedzenie dość dobre, w miarę w przyzwoitych cenach.
Pogoda znowu dała nam popalić, gdyż nagle zrobiło się upalnie. Był to jednak dobry znak, że jutro będzie nam sprzyjać.
Zaczęliśmy się zastanawiać nad opcją 1-dniowego wejścia i zejścia na i z Wildspitze… owszem, zalecana jest aklimatyzacja w schronisku Breslauer Hutte 2.844 m n.p.m., ale nie koniecznie z tego zalecenia można skorzystać. Obliczyliśmy, że jak wystartujemy o 4 rano, to zdążymy do 17 być już z powrotem na parkingu przy samochodzie. Stwierdziliśmy, że jak tylko coś będzie nie tak z którymkolwiek z nas, to po prostu dana osoba nie pójdzie dalej a zaczeka na resztę i już!
Wobec tego, uzgodniliśmy że wstajemy o 3 rano, gdyż na dojazd do szlaku trzeba było liczyć 30 minut. Nie pocieszającym był fakt, że zaczęło wieczorem padać. Na szczęście opady deszczu zanikły i zrobiło się w miarę dobrze.
Dzień 7
Na parkingu (1.900 m n.p.m.) byliśmy punkt 4 i w ciemnościach zaczęliśmy podejście pod kolejką. Czas przejścia do schroniska według tabliczek wynosił nieco ponad 3 godziny i jakoś nie chciało mi się w to wierzyć że tak jest…
Księżyc tak mocno świecił, że nie potrzebowałam latarki! Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie przy górnej stacji kolejki przy restauracji Stableinalm 2.353 m n.p.m. Trochę było zimno, wobec czego postanowiliśmy iść dalej. Zaczęło robić się coraz jaśniej i piękniej. Pokazały się pierwsze lodowce – coś pięknego!
Droga dłużyła się trochę, nie miałam zbytnio sił by iść dalej, jednak chęć zobaczenia tego co jest tam wysoko, zmotywowała mnie i o 6:30 dotarłam do schroniska. Widoki z tarasu były cudowne!
Zrobiliśmy sobie 45-minutowy odpoczynek i o 7:15 rozpoczęliśmy wyjście.
Droga oznakowana czerwonymi znaczkami poprowadzona w kierunku północno-zachodnim w początkowym etapie po delikatnie wznoszącym się do góry terenie – nie napotka się tutaj żadnych trudności oprócz tego, że należy zwiększyć swoją uwagę podczas marszu po luźno ułożonych głazach.
Następnie, ścieżka skręca w lewo i od tej pory nie ma już oznakowanego szlaku. Należy wypatrywać kamiennych kopczyków, ale nie ma trudności z orientacją. Po jakimś czasie, zaczęliśmy się piąć ostro pod górę. Zakręciliśmy w prawo i doszliśmy do lodowca Mitterkarferner. Najpierw przeszliśmy przez zbity lód z kamieniami (dość niefajny odcinek – chwilę przed nami, nastąpił obryw skalny i kupa głazów spadła na dół. Nie było by szans żadnej ucieczki). Przeszliśmy szybciutko (oczywiście w miarę możliwości) obok obrywu by znaleźć bezpieczne miejsce na ubranie raków. Tak naprawdę, to ten fragment był najniebezpieczniejszy z całej trasy – duża stromizna, luźne głazy i zbity lód.
Następnie przeszliśmy w prawo, przez śnieg, który o tej godzinie jeszcze był dobrze związany z podłożem. Powolutku, dotarliśmy do skalnej ściany i naszym oczom ukazała się ferrata (na wysokości około 3.400). Znowu trzeba było ściągać raki – coś co „uwielbiam”. Ferratę wyceniłabym na trudności max. B. W tym miejscu wszelkie zmęczenie poszło w zapomnienie 🙂
W końcu dotarliśmy do przełęczy Mittelbergjoch, gdzie zrobiło się dość zimno. Z tego miejsca można było dopiero podziwiać lodowce. Niesamowity ogrom, nie do ogarnięcia.
Po ponownym założeniu raków, zaczęliśmy trawers (prawie poziomo) na północny-wschód lodowego zbocza. Potem zaczęliśmy podchodzić ostro do góry (duża ilość bardzo głębokich szczelin). Wierzchołek był już bardzo blisko. Trzeba było jeszcze tylko zboczyć w prawo i przejść ostatni etap lodowca, który skończył się na wysokości około 3.650 m n.p.m. Pozostało tylko ściągnięcie raków (!) i przejście granią po blokach skalnych (praktycznie brak trudności).
I stało się to, co myślałam, że się nie stanie. O godzinie 11:47 zdobyliśmy szczyt Wildspitze 3.768 m n.p.m. Ależ to było uczucie. I te widoki. Nie da się tego opisać.
Pozostaliśmy na wierzchołku kilkanaście minut, by uwiecznić ten moment i te wspaniałe widoki.
Niestety, ale trzeba było schodzić by zrobić miejsce następnym osobom. Droga powrotna przebiegała tak samo, bez żadnych utrudnień. Przy schronisku byliśmy około godziny 15:15. Nie robiliśmy postoju, tylko poszliśmy dalej, do kolejki. Postanowiliśmy zjechać te niecałe 500 m w dół jako nagroda za nasze udane wejście na szczyt. Przy samochodzie byliśmy o 16:30.
Trasa długa ale cudowna, bez aklimatyzacji w schronisku. Przejście jej zajęło nam 12,5 godzin. Wędrówkę rozpoczęliśmy z wysokości 1.900 m n.p.m. co daje przewyższenie 1.868 m.