
Godne pochwały jest to, że w Murowańcu byliśmy już o 6 rano! Oczywiście startowaliśmy z Brzezin. Samo dojście do schroniska zajęło nam 1 godzinę i 35 minut, co uważam za bardzo dobry czas. Zatrzymaliśmy się tam na śniadanie i wyruszyliśmy dalej bo zaczęło się zbierać coraz więcej ludzi.
Na przełęcz Zawrat, zawitaliśmy parę minut po 8. Byliśmy bardzo ciekawi drogi letniej, gdyż nie mieliśmy okazji w lecie iść tamtędy. Szlak zimowy przebiega w zupełnie innym miejscu, całkiem w żlebie, bardziej po prawej stronie. Wyobrażaliśmy go sobie całkiem inaczej. Skały są bardzo wyślizgane, dlatego trzeba uważać – kolejny raz zalecam ochronę głowy!


Nad szczytami zaczęły zbierać się chmury, co nas trochę zasmuciło. Co jakiś czas robiło się okno pogodowe ale nie było 100% widoczności.
Po krótkim wytchnieniu ruszyliśmy dalej. Ludzi zbierało się coraz więcej, szczególnie dochodzących od Doliny Pięciu Stawów. Część z nich udawała się na Świnicę a reszta na Orlą Perć.


Ruch odbywał się w miarę płynnie, choć na pierwszych łańcuchach zrobił się zator (Zmarzła Przełączka Wyżna). Musieliśmy czekać kilka minut aż grupka młodych ludzi przeszła pierwszy trudniejszy odcinek. Potem szło w miarę płynnie, gdyż postanowiliśmy ich wyprzedzić. I tak pięknie sobie było, aż do drabinki przy Koziej Przełęczy.
Oto widoki, które mieliśmy okazję oglądać „po drodze”:


Tutaj odbył się przymusowy, około 20-minutowy odpoczynek. Nie wiem czy to dobrze czy też nie, ale nie odczuwałam żadnych emocji, żadnego strachu – nic kompletnie. Może małą radość, że przede mną jest do pokonania coś ciekawego…


Reasumując – drabinka nie była dla mnie w żaden sposób straszna, ale to moje odczucie i moja ocena, która wedle każdego jest inna i należy o tym pamiętać czytając jakiekolwiek opisy czy to w internecie czy też w przewodniku.

Od Koziej Przełęczy szło dość płynnie aż do momentu, gdzie przechodzimy kawałek granią Kozich Czub. Tam napotkaliśmy grupę z przewodnikiem, która z całym sprzętem do asekuracji (uprząż, lonże i liny), wchodziła w końcowy etap wejścia na Kozi Wierch. Zatrzymało nas to znowu na jakieś 20 minut. Chmury zaczęły przesłaniać wszystko, tak że nawet nie było zbytnio czego podziwiać.


W końcu ruszyło. Troszkę wspinania przy pomocy łańcuchów i klamer aż udało się dojść do Koziego Wierchu. Ukazał się nawet widok na Dolinę Pięciu Stawów Polskich!





Posiedzieliśmy chwilę na szczycie, po czym kontynuowaliśmy dalszą drogę czerwonym szlakiem. Myśleliśmy, że ten odcinek jest bardziej wymagający – a tu nie! Troszkę rozczarowanie, gdyż byliśmy nastawieni na dalsze, ciekawe przejście. W końcu szlak odbił w lewo i doszliśmy do Żlebu Kulczyńskiego. Większość osób szła na Granaty, także w żlebie nie było „tłoczno”. Początkowy etap zejścia nie jest ubezpieczony a kamienie są dość śliskie. Byłoby ciężko podczas opadów. Oprócz obślizgłych kamieni, nie ma tam niczego strasznego (według mnie).


Po jakimś czasie doszliśmy do Koziej Dolinki a stamtąd już nad Staw i do schroniska. Po drodze wyobrażaliśmy sobie, co będziemy tam jeść…ale nasze miny zrzedły, jak zobaczyliśmy kolejkę do bufetu z jednej strony i do WC z drugiej…
Nie tracąc czas poszliśmy do parkingu. Zajęło nam to 1 godzinę i 10 minut.
Reasumując: jeszcze jakiś czas temu okropnie bałam się tego odcinka. Jednak po jego przejściu, stwierdzam, że to wszytko jest trochę „ubarwione”. Oczywiście jak już wspomniałam wielokrotnie, każdy ocenia według siebie i należy to pamiętać! 100% prawdą jest też to, że należy się przełamywać, wszystko siedzi w naszej głowie. Jeszcze rok temu bałam się wejść na Przełęcz Krzyżne od Doliny Pięciu Stawów Polskich! Było to dla mnie straszne przeżycie, a teraz….całkowicie zmieniło się moje podejście do mojego przezwyciężonego strachu. Żeby była jasność, wątpliwości i niepewność są zawsze i chyba ktoś nienormalny ich nie ma! Ale nie ma rzeczy niemożliwych!